Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Ten obcy w Sucuminie, czyli konflikt między biznesmenem a wójtem

Dorota Abramowicz
Konrad Ber twierdzi, że remont i utrzymania pałacu kosztowało go fortunę. Jeśli przegra proces i będzie musiał zapłacić 100 tysięcy złotych "będzie źle"
Konrad Ber twierdzi, że remont i utrzymania pałacu kosztowało go fortunę. Jeśli przegra proces i będzie musiał zapłacić 100 tysięcy złotych "będzie źle" Grzegorz Mehring
W tej historii jedno jest pewne - oczekiwania łódzkiego biznesmena, Konrada Bera, właściciela pałacu w Sucuminie, i władz gminy Starogard Gdański, która mu ten pałac sprzedała, całkowicie się rozminęły. W efekcie mamy na razie jeden proces wytoczony Berowi przez gminę o zapłatę 100 tys. złotych i jedno zawiadomienie Bera do Prokuratury Rejonowej w Starogardzie Gd. o podejrzeniu popełnienia przestępstwa przez gminnych urzędników. Walka toczy się o dużą stawkę. Ber w razie przegranej może stracić pałac, a wójt - stanowisko.

- Gdybym wiedział, co mnie tu czeka, nigdy w życiu bym tego nie kupił - wzdycha 62-letni Konrad Ber. Przyjechał do Sucumina z synem Piotrem specjalnie na rozmowę z dziennikarzem. Siedzimy przy grzejnikach na piętrze, w dawnej sypialni Wiechertów, przedwojennych właścicieli XIX-wiecznej rezydencji. Pałac jest zimny i pusty - przed czterema laty opuścili go ostatni gminni lokatorzy.

- Wszystko zabrali, wyrwali ze ścian - właściciel pokazuje kolejne zdewastowane mieszkania. I za ścianą - odnowioną, wymalowaną na czerwono, piękną salę balową. - Kiedy tu przyszedłem, nad głową wisiał wybrzuszony sufit.

Przyszedł tu przed ośmioma laty. Łódzki antykwariusz, z wykształcenia chemik, właściciel kilku sklepów i działek budowlanych, zamierzał kupić zabytkowy obiekt, odnowić go, przeznaczyć na hotel, restaurację, antykwariat. Przez dwa lata szukał wymarzonego pałacu.

O wyborze Sucumina zadecydowało jego położenie. Wystarczyło wyjechać ze Starogardu Gdańskiego na berlinkę, minąć Nową Wieś Rzeczną i Rokocin, by po ośmiu kilometrach na pagórku po prawej stronie dostrzec stojący wśród lipowej alei pałacyk. Zbudowany w połowie XIX wieku, na gotyckich fundamentach, łączący styl barokowy z neoklasycystycznym i z wczesną secesją niemiecką. Przed wojną należał on do niemieckiej rodziny Wiechertów, po wojnie przeszedł w państwowe ręce. W tutejszej rolniczej spółdzielni produkcyjnej dla potrzeb Zakładów Mięsnych z Gdańska produkowano rocznie 5 tys.sztuk tuczników. W pałacu i w pobliskiej siedzibie dawnego zarządcy, tzw. rządcówce, osiedlono pracowników tuczarni.

- Ludzi prostych, większość bez wykształcenia, ale źle o nich nikt nie mówił - twierdzi Jerzy Szweda, komendant Ochotniczej Straży Pożarnej w Sucuminie, były radny gminny. - Nie było konfliktów między nimi a resztą prywatnych gospodarzy. Wychowywaliśmy się razem, niektórzy dorabiali na gospodarstwach.

Zakłady w latach 90. padły. Zostali lokatorzy i pałac, który musiała przejąć gmina.
- Pałac nie był nam potrzebny, tylko generował koszty - mówi wieloletni wójt starogardzkiej gminy, Stanisław Połom. - Wartość obiektu wyceniono na ok. 1,5 mln zł, ale chcieliśmy go sprzedać za połowę tej ceny .

Nikt jednak nie chciał nawet za 750 tysięcy kupić rezydencji, zamieszkiwanej przez 15 rodzin. Dopiero do trzeciego przetargu, gdy cenę obniżono do 700 tys. zł, przystąpił antykwariusz z Łodzi.
Ostatecznie za mocno już zniszczoną rezydencję, zabudowania gospodarcze i prawie 5 ha ziemi zapłacił 200 tysięcy złotych. W zamian za obniżenie ceny w akcie notarialnym znalazł się zapis: "Konrad Ber zwalnia gminę Starogard Gdański z obowiązku zapewnienia mieszkań dla najemców, zajmujących obecnie 15 lokali i zobowiązuje się zapewnić im, w uzgodnieniu z nimi, inne lokale mieszkalne położone w miejscowości Sucumin".

- Naszym zdaniem pan Ber nie wywiązał się z tego obowiązku - twierdzi wójt Połom.
- Nieprawda - odpowiada Ber. - Zawarłem ze wszystkimi lokatorami umowy na czas nieokreślony, które zostały przez 14 rodzin w trybie jednostronnym wypowiedziane. Większość z nich otrzymała ode mnie dodatkowo wcześniej uzgodnioną pomoc finansową o łącznej wysokości 52 tys. złotych.

Nie wszyscy wierzą jednak w pełną dobrowolność wyprowadzek z pałacu i rządcówki.
- Tak naprawdę lokatorzy zostali wygnani - mówi Jerzy Szweda. - Powiedziano im: Jak chcecie, to mieszkajcie, a potem podnoszono opłaty. Za tuczarni czynsz wynosił 80 złotych, po kilku latach nawet 430 złotych i więcej. Pierwszy rok po zakupie właściciel obiekt ogrzewał, potem każdy musiał to robić na własny rachunek. Nic dziwnego, że się wyprowadzali, bo ich nie było na pałac stać.

- Wszystko było zgodne z ustawą o ochronie praw lokatorów - odpiera zarzuty Konrad Ber. - Mieszkańcy rządcówki sami wystąpili o odłączenie od kotłowni, w związku z tym koszty ogrzewania poważnie wzrosły. Wtedy lokatorzy z pałacu też zrezygnowali z ogrzewania. Nigdy nie zobowiązywałem się, że będę z własnej kieszeni dopłacał do kosztów utrzymania kilkunastu rodzin!
Antykwariusz barwnie opowiada o znalezionych pod dachem bojlerach, w których "na lewo" ogrzewano wodę, o kradzieży prądu i ciepłej wody z kaloryferów. I o tym, jak musiał wyłożyć pieniądze na pierwszy od kilkudziesięciu lat remont dachu. Jego koszty rosły z roku na rok, więc nic dziwnego, że rosły też czynsze.

- W Łodzi za niewielkie mieszkanie muszę płacić 500 zł czynszu - wtrąca się do rozmowy Piotr Ber. - Chociaż to moja własność...

Ostatecznie dwie rodziny wybudowały sobie domy, trzy kupiły mieszkania, jedna - segment do remontu. Ktoś wyprowadził się do matki, ktoś do siostry.

Trzy rodziny jednak zapukały do gminy z prośbą o pomoc, pisząc rozpaczliwe prośby o przydzielenie mieszkań. I pomoc tę otrzymały. Przed czterema laty gmina dała mieszkanie w pobliskim Kręgu Elżbiecie B., wdowie z siódemką dzieci. Trzyosobowa rodzina pana S. dostała mieszkanie w Koteżach. Od października ub. roku wynajmowane jest za 500 zł miesięcznie mieszkanie dla rodziny pana R. w Starogardzie Gdańskim.

- O ile opuszczenie przez lokatorów pałacu ułatwiało mi prace remontowe, to proszę mi wierzyć, że chciałem pozostawić mieszkańców w rządcówce - utrzymuje Ber. - Naiwnie myślałem, że przypilnują pałacu. A nie okradną.

Według antykwariusza konflikt z gminą i częścią wsi zaczął się przed czterema laty właśnie od kradzieży w pałacu. A dokładniej - od wywiadu, jakiego wzburzony owym włamaniem i dewastacją, udzielił w lipcu 2006 roku "Dziennikowi Bałtyckiemu". O sąsiadach powiedział, że "chcą się nakraść i nachlać". I że nie może dogadać się z hołotą, której "im więcej się daje, tym więcej im się wydaje, że im się należy".

Wtedy wieś się obraziła. Nawet ksiądz z ambony powiedział, że niestosowne było zrobienie z ludzi złodziei.

Liczący około 600 mieszkańców Sucumin nie jest typową kociewską wsią. Za blisko tu do Starogardu Gdańskiego, dokąd wielu dojeżdża do pracy i szkół. Za to dużo napływowej ludności z różnych części kraju.

- Tylko mnie traktują jak obcego - mówi z żalem w głosie Ber. - Na początku nawet próbowałem się zintegrować. Zapraszałem mieszkańców, organizowałem grilla, kupowałem kiełbasę. Miałem nadzieję, że mi krzywdy nie zrobią. Tym bardziej zabolała mnie tamta kradzież. Okazało się, że wśród wandali byli trzej synowie moich lokatorów.

Wyłamali drzwi. Wyrzucili przez okno grzejnik, zniszczyli rynnę, kotłownię, wymontowali silniki i dmuchawę nawiewu. Zabrali grzejniki, rower młodszego syna, narzędzia, piłki. Na podłogę wylali farbę, namalowali gwiazdę Dawida. Zostawili napis "Żyd" na ścianie.

Ber twierdzi, że i tak miał szczęście. Po pierwsze, był ubezpieczony, po drugie, podczas jego nieobecności kluczami do pałacu dysponował stolarz ze Zblewa. Przyjechał do pracy, zobaczył ślady pozostawione przez włamywaczy, uratował obiekt przed dalszą dewastacją.

Śladów było sporo, więc śledztwo szybko dało rezultaty. Policja zatrzymała sprawców - grupę sześciu chłopaków w wieku 18-19 lat. Wcześniej nie- karanych. Pięciu z nich mieszkało w Sucuminie. Większość łupów ukryli w pobliskim budynku gospodarczym. Dostali wyroki w zawieszeniu.
- Wie pani, ja tak naprawdę jestem katolikiem - stwierdza antykwariusz. - Do antysemickich napisów na łódzkich murach, dzięki kibicom Widzewa i ŁKS, też przywykłem. Ale tutaj? Trudno wyczuć, co siedzi w głowie młodego człowieka. Gdzieś im się skojarzyło, że skoro przyjechał obcy z pieniędzmi z Łodzi, to musi być Żydem.

W Sucuminie - całkiem nieoficjalnie - mówią, że młodym, jak to młodym, po prostu odbiło.
- Porządni rodzice, chłopcy też nie są tacy źli - macha ręką jedna z moich rozmówczyń. - Dostali nauczkę, ponieśli konsekwencje i o sprawie trzeba zapomnieć. A nie obrażać wszystkich naokoło. A ta gwiazda Dawida też nie pojawiła się przypadkiem. W końcu to Ber zabrał nam kaplicę.

Przez kilkadziesiąt powojennych lat rezydencja w Sucumi-nie była nie tylko domem dla rodzin pracowników tuczarni, ale także miejscem kultu religijnego. Zaraz po wojnie do pałacu wprowadziły się siostry zakonne, które w dawnej bibliotece urządziły kaplicę. Siostry usunęła dość szybko władza ludowa, ale kaplica, jako filia kościoła w Suminie, pozostała. Po sprzedaży pałacu dalsze modlitwy w obiekcie przeznaczonym na hotel stanęły pod znakiem zapytania. Konrad Ber twierdzi, że decyzję o wyprowadzce kaplicy z pałacu podjął niezależnie komitet parafialny.

- Pan Ber zażyczył sobie, by kaplica opuściła zajmowane dotychczas pomieszczenie (chciał tam sprzedawać antyki) i zaproponował nam inne, za które mieliśmy płacić - wyjaśnia ks. Stefan Rogowski, proboszcz parafii św. Jana Chrzciciela w Suminie. - Jako właściciel miał do tego pełne prawo. Uznając, że wysokości przyszłego czynszu nie jesteśmy w stanie przewidzieć, podjęliśmy decyzję o wyprowadzeniu kaplicy z pałacu. Konfliktu nie było.

Odtąd w każdą niedzielę specjalnie wynajęty autobus zabierał parafian do odległego o trzy kilometry kościoła w Suminie na mszę o godz. 9.30. Dojazd był, ale niektóre parafianki, zwłaszcza starsze, zaczęły narzekać na niemożność uczestniczenia w codziennych mszach. A w dodatku jakiś czas później podczas remontu z pałacowego dachu zdjęto postawiony tam po wojnie krzyż.
- Z uszanowaniem - podkreśla Ber. - Trudno jednak wymagać, by na hotelu był krzyż. Oddałem go jednemu z lokatorów, który zabrał blachę, a drewniane części spalił.

Kiedy przed czterema laty ukazał się wywiad udzielony po włamaniu przez Konrada Bera, przypomniano sobie także o kaplicy i o krzyżu. Wspominano, że przetrwał on komunę, a nawet "za Gomułki" był przez władze odnawiany.

Obie strony uznały wówczas, że warto porozmawiać. O włamaniu, lokatorach, oczekiwaniach gminy i ogólnie - o klimacie wokół pałacu.

- Zaprosiliśmy właściciela pałacu wraz z redaktorem na spotkanie u wójta - wspomina były radny Jerzy Szweda. - Był sołtys, przewodniczący rady, redaktor. Zadałem, może niepotrzebnie, pytanie: Panie Ber, skoro pan kupił pałac miał pan prawo zdjąć krzyż, ale co pan z nim zrobił? Wie pani, jak się zdenerwował? Zaczął krzyczeć, że tu jest ciemnogród i wyszedł ze spotkania.

Konrad Ber jeszcze dzisiaj denerwuje się, wspominając tamto spotkanie. - Zrozumiałem, że judzi się na mnie ludzi, używając argumentów religijnych! W końcu żyjemy w kraju, w którym nikt nie ma prawa rozliczać obywatela z wiary, poglądów i preferencji seksualnych!

Dziś temat wyprowadzenia z pałacu kaplicy nie rozpala już wsi. Przed trzema tygodniami w Sucuminie odprawiono pierwszą mszę w świątyni wybudowanej własnymi siłami przez mieszkańców. Działkę dała gmina, ludzie składali co miesiąc dobrowolne ofiary, część prac wykonali sami. I nie trzeba już jeździć do Sumina.

Ostatnim lokatorem, który pozostał w rządcówce, był pan R. Zajmował mieszkanie wraz z córką, zięciem i ich dzieckiem oraz z synem - jednym ze skazanych za włamanie do pałacu.
- Pan R. nie płacił czynszu od 20 miesięcy - twierdzi właściciel. - W domu dorosły syn i zięć, dochody rodziny sięgały 3,5 tys. zł, a panu R. nieraz proponowałem dorobienie np. przy odśnieżaniu terenu. Nie skorzystał. Dlaczego miałem go utrzymywać? Skierowałem sprawę do sądu. I to sąd - nie ja - nakazał eksmisję rodziny. Ze względu na małe dziecko eksmisję zawiesił, zobowiązując gminę do znalezienia lokalu.

W październiku ub.r. rodzina pana R. wyprowadziła się z budynku byłego zarządcy do wynajętego na dwa lata za gminne pieniądze niewielkiego mieszkania w Starogardzie Gdańskim. Czynsz wynosił 500 zł miesięcznie, z czego rodzina R. płaci 85 zł. Równocześnie zażądano od Bera zapłaty 55 tysięcy zł za mieszkanie zastępcze.

Podczas pierwszej rozprawy rozszerzono powództwo o kolejne dwie rodziny z pałacu - państwa S. i panią B., które również zgłosiły się do gminy o pomoc mieszkaniową. Łącznie zażądano zwrotu 100 tys. złotych.

Skąd akurat taka kwota? W pozwie, sporządzonym w imieniu Urzędu Gminy przez mec. Waldemara Łuczkowskiego, zawarto wyliczenie: 500 tys.zł podzielono na 15 rodzin, zajmujących wcześniej rezydencję w Sucuminie. Wypada średnio po 33 tys. na rodzinę. Razy trzy rodziny i mamy 100 tys. zł.

- Nasze szanse oceniam pół na pół - mówi mec. Łuczkowski.
Problem w tym, że Konrad Ber dysponuje podpisanym przez wójta oficjalnym pismem z grudnia 2006 r. W piśmie Stanisław Połom "niniejszym oświadcza", że gmina Starogard Gdański nie będzie wnosiła roszczeń w stosunku do właściciela pałacu w Sucuminie w związku z przydzieleniem panu S. lokalu komunalnego.

Dlaczego wójt złożył takie oświadczenie? Stanisław Połom wyjaśnia, że pan S. miał dostać od Bera, tytułem rekompensaty, pieniądze. I gdyby pisma nie podpisał, S. by tych pieniędzy nie dostał. Ber ostatecznie wypłacił S. 8 tysięcy złotych.

Oświadczenie wójta jest załącznikiem do zawiadomienia o podejrzeniu popełnienia przestępstwa przez urzędników gminy i osobiście wójta, które Ber złożył 12 października br. w Prokuraturze Rejonowej w Starogardzie. Zarzuty - działanie na szkodę interesu publicznego (gmina przyznała dwóm rodzinom mieszkania, chociaż nie miała takiego obowiązku) oraz poświadczenie przez wójta nieprawdy.

- Decyzję o ewentualnym wszczęciu postępowania podejmiemy do końca tego tygodnia - mówi Zbigniew Sulewski, z-ca prokuratora rejonowego. - W grę wchodzi art. 231 par. 1, zagrożony karą do trzech lat pozbawienia wolności. Stwierdzenie przestępstwa działania na szkodę interesu publicznego dla samorządowca oznaczałoby śmierć cywilną. I dyskwalifikację takiego urzędnika w wyborach.

Wójt Stanisław Połom po raz kolejny startuje w wyborach. Nie ma kontrkandydata.
Pałac w tle

W tle tej walki stoi pałac. Na zewnątrz nie widać, ile pracy i pieniędzy włożył w niego w ostatnich latach łodzianin. W środku już tak. Mozaiki, kryształowe żyrandole, nowe okna - powoli secesyjny zabytek nabiera szlifu.

- Aby uratować pałac, sprzedałem w Łodzi sześć lokali, w tym trzy handlowe i dwie działki budowlane - wylicza z goryczą w głosie Konrad Ber. - A to jeszcze nie koniec wydatków. Poza tym opłacam stale firmę ochroniarską, która pilnuje rezydencji przed złodziejami i wandalami. W sąsiednim Miradowie jeszcze cztery lata temu stał pałac w całkiem dobrym stanie. Wystarczyło, że właściciel wyjechał do USA, a już mu zabytek zdewastowano. Nie mogę do tego dopuścić. Jeśli jednak okaże się, że będę musiał zapłacić 100 tys.zł , będzie źle. Jestem przekonany, że gmina chce doprowadzić mnie do bankructwa za wykrycie tamtych złodziei.

Wójt dziwi się zarzutom. - Nie ma w tym żadnej złośliwości - stwierdza. - Każdy walczy o swoje, a decyzję podejmie niezawisły sąd. Chcę wierzyć, że w końcu w zabytkowym obiekcie powstanie zgodnie z planami hotel, restauracja, antykwariat.

Wieś po czterech latach od włamania przygląda się z dystansem walce między wójtem a panem na pałacu.
- Ber nie ma powodów do obaw, nikt tu się na niego nie będzie sadzać - twierdzi Irena Szweda. A mąż Jerzy dodaje, że gdyby nie padły w 2006 r. niepotrzebne słowa, wszystko rozeszłoby się "po kosztach".

od 16 latprzemoc
Wideo

CBŚP na Pomorzu zlikwidowało ogromną fabrykę „kryształu”

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na starogardgdanski.naszemiasto.pl Nasze Miasto